sobota, 28 marca 2009

Podążając za zapachem wiejskiej Arkadii. "Kamień na kamieniu" Wiesław Myśliwski

Z drugiej klasy liceum ("nowego liceum", bo do takiego wytworu uczęszczałam, będąc chcąc nie chcąc króliczkiem doświadczalnym) pamiętam doskonale mordowanie "Chłopów" czeladnika, pisarza, noblisty - pana Reymonta (właściwie Rejmenta). Niestety cały ten realizm, naturalizm powieści młodopolskiej (a musicie wiedzieć, że Młodą Polskę wielbię ponad wszystko, a co najmniej ponad inne epoki) kompletnie do mnie nie przemawiał.
Zbyt długie i obfite opisy przyrody, dziwne zdarzenia, rzeczywistość, z którą nie miałam nic wspólnego.

Wszyscy w mojej klasie (humanistycznej) albo się zachwycali, albo po prostu nie narzekali. Ja byłam bardzo zniechęcona, a później nawet zniesmaczona. Być może było to spowodowane tym, iż w przeciwieństwie do dużej części moich rówieśników nie wychowałam się w takiej scenerii. Nigdy nie spędzałam wakacji, weekendów (w ogóle kiedyś były weekendy?!), ferii u dziadków na wsi, bo moi dziadkowie mieszkali w mym mieście i miałam do nich raptem kilka przystanków tramwajem, bądź autobusem.

Nigdy nie interesowała mnie tematyka wsi. Pamiętam, jak pojechałam po raz pierwszy do prawdziwego gospodarstwa wiejskiego - z koleżanką do jej dziadków- miałam wówczas lat trzynaście i kompletnie nie orientowałam się nie tylko w nazwach, czy przeznaczeniu narzędzi do pracy w gospodarstwie, ale także nie miałam pojęcia, co tak naprawdę się tam robi i w jaki sposób (jakąś tam elementarną wiedzę posiadałam, ale naprawdę niewielką), czym spowodowałam niemałą sensację wśród tamtejszych mieszkańców, a koleżanka zorganizowała mi szybki kurs związany z pracą sezonową na wsi, zapewne by nie wstydzić się z miastowej znajomej.

Nigdy też wieś nie kojarzyła mi się (i właściwie wciąż nie kojarzy) z sielskością, radością, wspaniałymi chwilami, bezproblemowym życiem, wręcz przeciwnie. Jawi mi się ona jako miejsce ciężkiej pracy, która jest niewymierna w stosunku do rezultatów, ale oczywiście jest to praca bardzo ważna, tylko w mym mniemaniu po prostu niedoceniana.
W "Chłopach" występująca mitologizacja, podkreślenie tradycji, zwyczajów, swojskości kłóciły się z moimi własnymi przekonaniami.

Ale trafiłam zupełnie przypadkowo na powieść, która jest nieco starsza ode mnie, a więc ma właściwie ukształtowaną pozycję, ale wciąż jest stosunkowo młoda, nowoczesna i atrakcyjna.
Do "Kamień na kamieniu" Wiesława Myśliwskiego byłam bardzo pesymistycznie nastawiona. Poza bardzo zachęcającym opisem z okładki, tkwiły nade mną widma. Widmo Nike - w moim mniemaniu przyznawanej autorom raczej mającym miłych i kochanych przyjaciół w środowisku, aniżeli będących wspaniałymi propagatorami słowa - oczywiście z małymi wyjątkami (chociaż Myśliwski dostał Nike za inną książkę). I widmo wpisania tej pozycji na listę lektur szkolnych, która to jest ostatnim miejscem, gdzie szukałabym interesujących, nowatorskich powieści.
I być może zniechęcona troszkę, utknęłam w tej książce, w międzyczasie zabierając się za Tokarczuk.

Po ratowaniu się lekturą zastępczą dosyć szybko podjęłam decyzję o reanimacji mojego zapału skierowanego w Myśliwskiego i jego dzieło.
Nie zawiodłam się. Obraz wsi oczami narratora jest realistyczny do bólu, ale niereymontowski. Pokazuje z jednej strony radość, zabawę, sielankę, ale z drugiej okrucieństwo, zło, zagubienie, rozpustę. Chłop u Myśliwskiego ewoluuje na naszych oczach - walczy z tradycją, zakłamaniem, daje się ponieść emocjom, daje upust żyjącym w nim żądzom, zrywa z mitem bogobojnego, wierzącego tradycjonalisty przywiązanego do ziemi i łączącego z nią swoje życie, czy też ziemię czczącego. Ten chłop pójdzie pracować w urzędzie, będzie fryzjerem, wyjedzie na wojnę, czy do miasta byleby nie pracować w polu. Pracuje w polu, gdy musi, gdy nie ma kto za niego wykonać obowiązków, bo jednak pewne przywiązanie czuje, czuje respekt, ale to sentyment raczej do rodziców, do przodków, do szczątków tradycji, aniżeli pochwała takiej pracy wychodząca prosto z serca. Ten chłop do księdza pójdzie by załatwić ważny dla niego interes, a nie po to by się wyspowiadać, czy pomodlić. Ten chłop wreszcie chodzi za kobietami nie po to, by znaleźć dla siebie żonę oraz matkę dla swoich przyszłych dzieci, ale po to, by zabawić się, zapomnieć o swoim nędznym życiu, czy by się po prostu dowartościować, poczuć docenionym.
Chłop Myśliwskiego jest wnikliwym obserwatorem tego, jak życie na wsi zmienia się z upływem lat. Jak z dostatku można dojść do biedy, ale też jak odbić się od dna i stać się kimś ważnym (co nie jest równoznaczne z kimś wartościowym), jak dotknąć władzy.
I wszystko to zamyka się w historii jednego człowieka, w jednym życiu ludzkim.

Taki obraz wsi oczami chłopa uzasadnia też czas, w którym akcja powieści jest umiejscowiona. Wydaje się, jakby historia była tutaj motorem napędzającym wszystkie zdarzenia, a przecież musimy uświadomić sobie, że w rzeczywistości to wszystko właśnie tak wyglądało. To historia sprawiła, że ewolucja wsi stała się dynamiczna, zaskakująca i bardzo szybka zarazem. Sam kształt powieści też, jak najbardziej nawiązuje do ewolucji, do historii, która tworzy się cały czas na naszych oczach (nawet teraz) . Symbolizm Myśliwskiego w tym kontekście jest naprawdę niezwykły i jakże istotny dla czytelnika. A wszystko to wplątane, wkomponowane w całość lektury za pomocą bardzo prostego, wręcz nawet prostackiego języka, przez co czytając książkę przywodziła mi ona na myśl gawędę - ustną opowieść, jaką prosty wiejski człowiek opowiada siedząc po całym dniu spędzonym w polu w karczmie przy piwie. Liczne powtórzenia, ogromna swoboda przekazu, mieszanina wątków, to wszystko sprawiało takie właśnie, muszę przyznać bardzo przyjemne, wrażenie. I chyba najważniejsze: książka jest pełna zapachów. Czuć zapach chleba, który piecze mama głównego bohatera, czuć zapach przepełnionej sali pełnej spoconej i mocno wstawionej młodzieży, która bawi się na potańcówce, czuć zapach wilgotnych zagajników, czuć zapach świeżo skoszonej trawy, czuć zapach słomy, czuć wreszcie zapach dymu z kominów we wsi w mroźną zimę. Opisy u Myśliwskiego są zatem bardzo sugestywne.

Myślę, że zarówno wychowankowie wsi, jak i Ci bardziej miastowi znajdą w tej powieści wszystko, czego mogliby oczekiwać od znakomitego dzieła będącego zwieńczeniem nurtu wiejskiego, napisanego przez znakomitego pisarza. A może znajdą tak, jak i ja nieco więcej?
I będą po zamknięciu tej pokaźnej książki wracając do swoich codziennych czynności - pracy, nauki, załatwiania różnych spraw, pogoni za przeznaczeniem podśpiewywać pod nosem:

Kamień na kamieniu
Na kamieniu kamień
A na tym kamieniu
Jeszcze jeden kamień

Ocena: 6/6

wtorek, 24 marca 2009

Zderzenie z końcem c.d. "33 sceny z życia" reż. M. Szumowska

Nieco dziwnym może wydać się Czytelnikom fakt, iż w ciągu tak krótkiego odstępu czasu pragnę powrócić do tematu śmierci. Pragnę, gdyż ta nieodłączna współuczestniczka naszego życia steruje naszymi emocjami na każdym poziomie.
Obserwujemy ją w wielu odsłonach. Jako śmierć przypadkowych osób przedstawianych w wiadomościach telewizyjnych, jako śmierć bohaterską poznawaną w różnych patriotycznych książkach, wreszcie jako śmierć naszych bliskich, członków naszych rodzin, naszych przyjaciół, czy osób żyjących obok nas, których dobrze nie znamy, niekiedy tylko "z widzenia".
Ale każda śmierć szokuje i nie zgodzę się ze stwierdzeniem, iż gdy koniec następuje w odpowiednim momencie, gdy wszystko jest spełnione i dokończone nie ma wybuchu emocji.
Zawsze jest wybuch. Może nie zawsze dotyczy on tej samej osoby, nie zawsze my go sami odczuwamy. Ale gdy w stosunkach między ludźmi wkradnie się chociaż malutki skrawek uczucia to wybuch nastąpić musi, bo uczucie samo nie znika, nie przenosi się też w jakąś wirtualną przestrzeń, a właśnie przekształca się w wyrzuty sumienia, żal, tęsknotę, współczucie, złość - wedle życzenia. Zawsze myśli się o tym, ile jeszcze dobrego osoba która od nas odeszła mogła zrobić, ile jeszcze słów wypowiedzieć, ile dni po prostu przeżyć ciesząc nas swym towarzystwem.
Może to dosyć subiektywne odczucie, ale z własnego doświadczenia wiem, że trudno mówić o śmierci w "odpowiednim czasie", bo człowiek jako istota bardzo prorodzinna, prospołeczna zawsze znajdzie jakiś powód dla którego osoba mu bliska powinna wciąż kontynuować swoją życiową ścieżkę, a nie po prostu ją przerywać.
Od zasady oczywiście istnieją wyjątki. Wyjątek w tym przypadku dotyczy osób samotnych, które nie posiadają nikogo bliskiego, nikogo kogo mogłyby obdarzyć uczuciem. Po ich śmierci brak jest emocji powodujących wybuch, bo brak jest osób, w których te emocje by się wyzwalały.

Cały czas podczas lektury "Ostatnich historii" myślałam o obrazie, który widziałam nieco wcześniej, tuż po jego premierze kinowej. Spodziewałam się wówczas zobaczyć przygnębiający, dobijający, ale za to pouczający film. "33 sceny z życia" w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej nie tylko mnie nie rozczarowały, ale wręcz zaskoczyły, zachwyciły i zszokowały zarazem. Powróciłam do nich niedawno, tym razem w domowym zaciszu.

Małżeństwo -bardzo popularna i znana pisarka oraz dokumentalista, którego szczyt kariery przypadł na rzeczywistość PRLu, dwoje dzieci z poprzednich związków - jej córka będąca wyzwoloną i wulgarną istotą oraz jego syn, który z ojcem nie utrzymuje kontaktów, a pojawia się dopiero w obliczu nieszczęścia, a także ich wspólne dziecko - bardzo obiecująca artystka, żona znanego kompozytora, jednocześnie osoba bardzo samotna, czego do tej pory właściwie nie zauważała. Do tej puli postaci dochodzi jeszcze przyjaciel artysta i chłopak ksiądz.
To właśnie bohaterowie filmu Szumowskiej. Wszyscy oni stają przed szeregiem nieszczęść. Każdy z nich stara się radzić na swój sposób z tym potokiem zaskakujących zdarzeń, wieści, z tworzącą się na ich oczach nieprawdopodobną historią.
Co ciekawe śmierć dotyka tutaj każdego (mniej lub bardziej), bez względu na to jak bardzo jest zaangażowany uczuciowo i mentalnie w życie tej rodziny i też dla każdego oznacza zmianę postrzegania świata, zmianę sytuacji.
Kolokwialnie moglibyśmy napisać, że głównej bohaterce wszystko "wali się na głowę". Bezspornie to ona jest punktem wokół którego obracają się wszystkie wydarzenia, to ona najbardziej przeżywa każdą kolejną informację i to jej właśnie dotykają bezpośrednio wszystkie zdarzenia.
Śmierć, która pojawia się w jej życiu przewartościowuje je, sprowadza na zupełnie inne tory i chcąc dopasować się do tej nowej sytuacji dokonuje ona w swoim życiu korekt, niekiedy bardzo radykalnych korekt.

Film z całą pewnością szokuje. Nie tylko dlatego, że przedstawia całą historię w sposób nowatorski, czy, że możemy w nim odnaleźć odniesienia do prywatnego życia reżyserki, ale przede wszystkim dlatego, że pokazuje historię rodziny, z pozoru normalnej, zwykłej, która jednak ma swoje własne rytuały, która jest nieco ekscentryczna, która łamie konwenanse, która szokuje na każdym kroku. Przyznam, że oglądając film po raz pierwszy w kinie, nie wiedząc czego mogę się po nim spodziewać, intuicyjnie reagowałam na wszystkie wydarzenia przedstawiane na ekranie. Gdy bohaterowie płakali - płakałam razem z nimi, gdy śmiali się - ja śmiałam się z nimi, gdy byli oburzeni - mnie także przepełniało oburzenie. Dopiero po wyjściu z kina, a już tak w pełni po drugim seansie tego filmu, jaki zafundowałam sobie niedawno w domu, zrozumiałam, że uczestniczyłam w jakimś dziwnym spektaklu. Spektaklu całkowicie pozbawionym zasad, wskazania tego "co wypada czynić", a "czego nie wypada czynić".
Donośny śmiech na pogrzebie, zakrapiana impreza z tańcami będąca stypą, niewybredne żarty które po głębszym zastanowieniu jawią się jako makabryczne i wszystko to dopełnione wszechobecnymi papierosami, dużą dawką alkoholu oraz obfitującym w przekleństwa, ale nie wulgarnym, językiem.

W mojej opinii Małgorzata Szumowska wiele ryzykowała pokazując taki obraz. Nie przyznawała się, co prawda, iż historia ta dotyczy w dużej mierze jej rodziny, ale aluzje w filmie są bardzo widoczne, wręcz namacalne. Nie osadziła filmu, w jakimś konkretnym mieście, co uznaję za zabieg potwierdzający jej kunszt - bo historia taka mogła i może wydarzyć się w dowolnym mieście i na pewno szokiem byłoby ujawnienie, iż wydarzyła się owszem, ale w mieście uważanym za zaściankowe, konserwatywne, przywiązane do tradycji - w Krakowie. Tworząc tę historię jednak nieco zniekształciła obraz głównej bohaterki, niejako odrywając ją od swojej osoby, jakby swoje życie prywatne chciała zachować jedynie dla siebie, nieco być może wyidealizować swoją osobę, albo też całkowicie oderwać ją od zaistniałych wydarzeń. Być może też dlatego nie przyznaje się wprost do zekranizowania historii swojej rodziny, nie chcąc być porównywana z Julią.

"33 sceny z życia" są z całą pewnością perełką wśród tych wielu rodzimych filmów powstałych w ostatnim roku. Perełką, która przynosi ogromny ładunek emocji, ma ogromny potencjał, jest niezwykła, nowatorska i którą gorąco polecam bez względu na to, czy boicie się tematu śmierci, czy też po prostu się nim już znudziliście.

Ocena: 6/6

czwartek, 19 marca 2009

Zderzenie.. z końcem. "Ostatnie historie" Olgi Tokarczuk

Cały zeszły rok obfitował w nieciekawe zbiegi okoliczności, niezajmujące historie, tajemnicze przypadki losowe. Zaskakiwały mnie niezwykłe sygnały, znaki nadchodzące z zewsząd. Wszystko na czym mi zależało nie udawało się. To, o czym nawet nie marzyłam, sądząc, iż jest nieosiągalne, niemożliwe, niewyobrażalne, stawało się rzeczywistością. Rok przypadków. Rok na opak.

Przewodnim tematem, wokół którego obracały się wszelkie zdarzenia tego dziwnego roku, był dosyć dobijający, przygnębiający wątek, tak dobrze znany każdemu człowiekowi, a jednak cały czas wywołujący mieszane uczucia, różne emocje, może dlatego, że dotyczący wszystkich razem i każdego z osobna - śmierć.

W tym roku, w którym straciłam bardzo bliską mi osobę, a byłam świadkiem też innych, cudzych, ale nie do końca obcych, strat, chyba ostatnią rzeczą na jaką miałabym ochotę, czy jaką powinnam zrobić było przeczytanie książki dotykającej "takich", czy nawet "tych" problemów. Zwykle bowiem po lekturę sięga się, aby się odstresować, oderwać od kłopotów i zmartwień.
Jednakże ta książka leżała na mojej półce już długi czas. Od wakacji odkładałam ją nie chcąc rozdrapywać świeżych ran. Ale ponieważ była to pozycja pożyczona, mimo niezbyt radosnego opisu błyszczącego na okładce, sięgnęłam po nią i to pierwszy raz w życiu czytałam nową lekturę w trakcie czytania innej książki.
Może miałam nadzieję, że czmychnie niezauważalnie? Że zagubi się wśród innych wątków? Nie wiem. Nie wiem czego tak naprawdę oczekiwałam. Ale wiem co otrzymałam, z czym się zetknęłam czytając "Ostatnie historie" Olgi Tokarczuk.

Pierwsze skojarzenie po lekturze "Ostatnich historii"? Triada. Triada problemów, wyobrażeń, ... historii. Tak na wstępie, bo potem okazuje się, że trio główne - trzy bohaterki tak naprawdę mnie rozczarowały. Brakowało mi specjalnej celebracji, specjalnego zaskoczenia, podekscytowania. Brakowało mi typowo ludzkich emocji, które spontanicznie wywołuje w naszych umysłach i duszach zetknięcie z końcem pewnego etapu, z końcem życia, z końcem historii, ze śmiercią. Owszem, widać żal, widać współczucie, empatię, ale nie ma wybuchów złości pomieszanej z euforią, ulgą, tęsknotą, miłością i nienawiścią. Nie ma wulkanu zachowań, który wybucha wraz z tą jedną informacją, czy z tym jednym stwierdzeniem, którego się zwykle tak bardzo boimy. Może każdy przeżywa śmierć inaczej, ale to książkowe kobiece trio nie potwierdza reguły. Jednocześnie przeżywają ją inaczej niż inni ludzie, ale równocześnie w swoim życiu powtarzają te same schematy. Te trzy historie są takie same, ale jak bardzo dalekie od rzeczywistych.
Oczywiście poza tym jest to miła historyjka (a właściwie miłe historyjki złożone do kupy), aczkolwiek zastanawiając się, jaki przymiotnik pasowałby do każdej z trzech bohaterek, wyszło mi kolejno: nieporadna, puszczalska oraz naiwna, więc być może owe miłe historyjki są jedynie przykrywką dla bardzo nieprzyzwoitej treści.
Nieprzyzwoitej nie dlatego, że obscenicznej, ale raczej niewłaściwej, nieodpowiedniej, intrygującej, czy też nieco ekscentrycznej.
I chociaż te trzy historie, te trzy kobiety nie przybliżają nas do rzeczywistości, a raczej do jakiejś fantazji, do wyobraźni człowieka, który być może śmierci nie zna, nie zna tego uczucia w sposób pełny albo jest osobą nie dającą się ponieść emocjom, racjonalną,'twardą', to z całą pewnością pokazują one ważny, niektórym nieznany aspekt śmierci, jako zdarzenia, z którym należy i można sobie poradzić na swój sposób. Dla mnie ta książka była swoistą "wspólnotą doświadczeń", ciekawym bowiem doznaniem było przyglądnięcie się podobnym przykrym zdarzeniom z innej, cudzej i przez to troszkę niezwykłej perspektywy.

Mimo wszystko polecam zetknąć się z tym trudnym wątkiem w takiej odsłonie. Być może nic to nowego nie wniesie, być może nic nie da, ale wolałabym, aby każdy przekonał się o tym indywidualnie - gdyż to jest właściwa droga, w poszukiwaniu celu tej, bądź co bądź dobrze przeze mnie wspominanej lektury.
(O Nike dla autorki wspominać nie będę, bo to akurat jedynie odstrasza.)

Moja ocena: 5/6

środa, 11 marca 2009

Historyjka z błękitnym tłem.

Zawsze marzyłam o tym, by mój pokój był niebieski.
Nie, jak w wyobrażeniach małych dziewczynek - różowy, z wszędzie poupychanymi ślicznymi misiami, z śliczną rodzinką Barbie w ślicznym domku z ślicznym cabrio oraz ze ślicznymi bajkami na półkach biblioteczki kończącymi się naprawdę ślicznie.
Chciałam mieć ściany w kolorze nieba w bezchmurny, słoneczny dzień (dopiero później, podczas podróży w pobliże równika, przekonałam się, że błękit nieba może być jeszcze bardziej wyrazisty i wcale nie 'majtkowy').
Wyszło na to, że przez długi czas mieszkałam w pokoju z białymi ścianami, czarnymi meblami, stosem pluszaków oraz drużyną Barbie przywiezioną z dalekich krajów, która ledwo mieściła się w oświetlonym jednopiętrowym domku (chociaż bez auta). Totalna klapa.
I mieszkałam w takim przeciwieństwie moich marzeń (oczywiście z lekkimi poprawkami i odświeżeniami, ale niestety nie gruntownymi) do czasu, aż zaczęłam naukę w liceum. Wówczas w kilka dni spakowałam mój dobytek do kilkunastu pudeł, komputer przestawiłam w miejsce tymczasowe i wyjechałam na wakacje pełna niepokoju o to, co zastanę po powrocie.
Pierwsze wrażenie było niezapomniane.
Weszłam do całkowicie niebieskiego pokoju. Niebieska kanapa, meble z niebieskimi elementami, niebieskie zasłony. I ściany! Błękitne, jak niebo nad moim miastem w bezchmurny, słoneczny dzień.
Szczęśliwa mieszkałam w tym pokoju przez kolejne 7 lat. Mieszkam w nim do dzisiaj.
I dzisiaj zastanawiając się nad tym, co właściwie nie pasuje mi w obecnej rzeczywistości... doszłam do wniosku, że to kolor ścian mego pokoju.
Teraz marzę o kolorze słońca. Pomarańczowo-żółtej refleksji, która przykryje moje spokojne i miarowe, jak morskie fale ściany, które kiedyś tak mi się podobały.
Teraz wiem, że niebo ma też inny, ładniejszy kolor. Teraz wiem, że tęsknię do słońca.

Lektury mojego życia też przeszły (i dalej przechodzą) tą samą drogę.
Zaczęło się, gdy jako mała dziewczynka (już z marzeniami utkwionymi gdzieś tam głęboko w głowie) przechodziłam szkolenie w zakresie literek. Nigdy nie byłam podatna na 'normalne' metody nauczania i w tym przypadku także się nie udawało.
Dopiero pewnego dnia w przedszkolu doznałam oświecenia nad książeczką i przeczytałam całe zdanie. Później następne i jeszcze następne.
Popołudniu wróciłam do domu i ku zdziwieniu mojej rodziny zabrałam się do moich książek z bajkami. Miałam zaledwie trzy lata.
Książki z bajkami dla dzieci jednak miały to do siebie, że przeważały w nich obrazki, a nie tekst pisany. Dlatego w moim mniemaniu pierwszą książkę przeczytałam nieco później. Jakieś pół roku później, gdy zbliżałam się do czwartego roku mojego istnienia.

Pierwsza książka - to dosyć dumnie brzmi. Dla mnie to oznaczało też coś innego. Od tego czasu rozpoczęłam swoją przygodę z książkami, chyba największą i najbardziej wartościową przygodę mojego życia, która trwa po dziś dzień i mam nadzieję trwać będzie wciąż.

Pierwsza książka - zapewne większość spodziewa się po czteroletnim dziecku Baśni Andersena, albo Braci Grimm i takie leżą zwykle na stoliku w jego pokoju. U mnie leżało coś zupełnie innego, z racji zawodu (i jednocześnie pasji) mojej mamy- filologa języka polskiego.
I tak pierwszą lekturą po którą wyciągnęłam swoje małe rączki była książka, która do dzisiaj zachwyca, która jest jednocześnie baśnią, pełną elementów symbolicznych metaforą życia oraz wyjątkową odpowiedzią na pytanie o sens życia, sens miłości, sens przyjaźni, czy hierarchię wartości. Jako pierwszego przeczytałam tak dobrze znanego wszystkim "Małego księcia" Antoine'a de Saint-Exupéry'ego.
Pierwsza książka wskazała mi zatem drogę, którą idę do dzisiejszego dnia. Z każdą książką staję się dojrzalsza, mądrzejsza, bardziej spełniona, bardziej podbudowana emocjonalnie.
Sięgając po książki ponownie, za każdym razem odnajduję w nich coś nowego, coś ważniejszego, odkrywam ich inne oblicze i staram się je poznać z perspektywy zdobytych, od czasu pierwszego czytania danej książki, doświadczeń.
Dlatego książki nigdy mi się nie nudzą. Dlatego mogę sięgać z odwagą po lektury coraz to ambitniejsze bez niepokoju o to, że coś ominę, czegoś nie zrozumiem, coś mi umknie, jako tej mało dojrzałej czytelniczce.

Po "Małym księciu" nastąpiła rewolucja. Chociaż początkowo w treści książki zakochałam się, jako w pięknej baśni, wracałam do niej kilkakrotnie. Po lekturze mama niejako ze zdziwieniem i 'w nagrodę' zabrała mnie na pierwszą w mym życiu operetkę. "Mały książę" w takiej odsłonie sprawił, że mam do niego sentyment do dzisiaj. Sprawił też, że poczułam się bardzo dojrzała do kolejnych lektur 'dla dorosłych'.

Nie muszę chyba dodawać, że następna książka była jeszcze bardziej zadziwiająca, bo w porywie 'dojrzałości' sięgnęłam po "Pamiętnik Narkomanki", z którego to nie zrozumiałam nic, a nic (jakieś potoki niezrozumiałych słów, bełkot) i dopiero zabranie mi go profilaktycznie z półeczki przez mamę i (o wiele) późniejsza jego lektura sprawiły, że jestem w miarę normalna.
Trzecią lekturą była natomiast "Ida sierpniowa" Musierowicz. I chociaż bardzo przedwcześnie to jednak zapadła mi gdzieś w głowie i Musierowicz jest wśród moich 'numerów jeden'.
Później skrupulatnie wybierane i podsyłane przez mamę pozycje spływały jedna po drugiej i jest mi bardzo z tego powodu przykro, ale niestety nie mam prawa ich pamiętać.

I tak wytrwałam do dzisiaj. Chociaż żałuję, że obecnie czasu na czytanie mam tak mało. (Może nie tak znowu mało, ale na pewno mniej niż wcześniej.)

A z lewej powód dla którego czasu nie mam i jednocześnie lektura, nad którą teraz przesiaduję po nocach (przynajmniej do 18 marca), oczywiście wizualizując sobie jednocześnie, że mój pokój ma słoneczne ściany, a ja 'połykam' dzieło któregoś z klasyków rosyjskich...

środa, 4 marca 2009

Primo facie.

Nie wyglądam na osobę, którą pochłania szeroko pojęta kultura.
Nie, nie jestem wulgarna, nie jestem ordynarna, trywialna.
Ale też nie używam wysublimowanych zwrotów, pięknych metafor, nie wygłaszam swych myśli w sposób patetyczny, czy wzniosły.
Właściwie jestem całkiem normalna. Całkowicie zwyczajna.

Gdyby nie kierunek studiów, który sobie obrałam, większość ludzi na pewno mogłoby mnie nazwać osobą kulturalną i rozsądną. Może nawet odgadliby moje zainteresowania. Jednakże samo słowo "prawo" nie kojarzy się dobrze, a już na pewno nie jest kojarzone z kulturą. :)

Zatem troszkę wbrew schematom interesuję się rzeczami, które na pierwszy rzut oka mają ze mną niewiele wspólnego.
Z drugiej strony zainteresowania moje mogą zostać uznane za całkiem pospolite.
Bo cóż z tego, że książki. Książki dużo ludzi teraz czyta, dużo ludzi się na nie 'nawraca'.
I film. Film jest pospolity, codziennie w telewizji lecą filmy. Teatr jest za to dziecinny i nudny, bo kto wierzy w tę magię przekazu, te całe interpretacje, ot każdy może sobie wyjść i powiedzieć tekst z pamięci. I jeszcze każą za to płacić - za coś co jest nic nie warte, albo co można ściągnąć z Internetu. Phi.
A podróże to każdy kocha, każdy uwielbia. Każdy czuje się wspaniale, gdy tylko może zobaczyć kawałek świata. Ten 'każdy' potem wkleja zdjęcie na n-k w celu pochwalenia się swoim 'zainteresowaniem'.

Tak mógłby pomyśleć ktoś, kto mnie nie zna. Tak mógłby pomyśleć każdy z Was, moi drodzy Czytelnicy.

A żebyście tak nie pomyśleli, to zapraszam do poznania mnie bliżej. I pozostania ze mną na czas dłuższy, bądź krótszy. Zdecydujecie sami :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...